Darczyńcy

„Cokolwiek się zrobi lub pomyśli to zostanie na wieki na nasze konto zapisane”

św. Maksymilian Kolbe

Tę myśl można rozwinąć i udokumentować na przykładzie darczyńców – o rodzeństwa Marii i Jana Machoniów, którzy przekazali swoje posiadłości Kurii Prowincjonalnej OO. Franciszkanów w Warszawie postanowieniem Sądu Rejonowego w Radzyniu Podlaskim z dnia 5 października 1989 r. Decyzję o tym powzięli dużo wcześniej, prawdopodobnie stało się to przed spisaniem pierwszego testamentu w dniu 16 marca 1974 r.

Maria i Jan Machoniowie – rodzeństwo, jako dziesiąte i jedenaste dziecko bialsko-podlaskiej rodziny chłopskiej byli ludźmi, którzy przeżyli dwie wojny światowe. Szczególnie drugą, która wycisnęła trwałe piętno na ich życiu. Wychowani patriotycznie i religijnie starali się te wartości urzeczywistniać i według nich postępować. Opiekowali się troskliwie swoimi rodzicami, aż do ostatnich chwil ich życia. Mogli być wzorem dla innych jak należy kochać i szanować najbliższych. Życie w ciągłym lęku przed okupantem nie przeszkodziło im w niesieniu pomocy potrzebującym. Nigdy nie przeszli obojętnie wobec ludzi, którzy mieli różne problemy. Spełniali wiele dobrych uczynków. Zatrudniali u siebie ludzi nie mających warunków do życia. Traktowali ich jak rodzinę dzieląc się z nimi tym co mieli. Dowozili żywność do getta w Radzyniu. Chowali i żywili dziecko żydowskie do chwili, kiedy je zabrano wraz z jego rodziną (prawdopodobnie do getta). Leczyli chorego rosyjskiego żołnierza, który kiedy poczuł się lepiej sam poszedł dalej, aby ich nie narażać. Były to akcje bardzo niebezpieczne. Byli też przystanią dla pani z Warszawy, która przyjeżdżała po produkty żywnościowe, żeby utrzymać rodzinę. Nawiązała się między nimi długo trwająca przyjaźń. Takich przykładów z codziennego życia można przytaczać wiele.

Były w ich życiu również dramaty. Jako ludzie, którzy uchodzili za bogatszych padali łupem bandytów, którzy przychodzili pod osłoną nocy grozili i rabowali co się dało. Nie mogli się przed nimi bronić, bo napastnicy byli uzbrojeni.

Po odzyskaniu niepodległości zaczęły się prześladowania na tle politycznym. Aresztowany Jan spędził osiem miesięcy na Zamku Lubelskim. Posądzony o działalność w Armii Krajowej był wzięty jako zakładnik za swego bratanka o tym samym imieniu i nazwisku. To przyczyniło się do uszczerbku na jego zdrowiu i odbiło się w dalszym jego życiu. Maria żyła w ciągłym lęku nie mogąc mu pomóc. Po aresztowaniu bratanka, który działał w AK i skazaniu go na dożywocie a potem na 25 lat więzienia, uwolniono Jana.

Żyjąc w ciągłym niepokoju Maria i Jan nie myśleli o ułożeniu sobie własnego, osobistego życia. Pracowali razem, żeby przetrwać ciężkie czasy, bo życie ich nie oszczędzało. Oboje podjęli decyzję o pozostaniu w bezżennym stanie.

To co posiadali i to co w przyszłości mogli jeszcze zapracować postanowili przekazać na rzecz jakiegoś klasztoru. Utrzymywali kontakty z OO. Kapucynami, OO. Marianami, OO. Sercanami, ale nie mogli zrealizować swoich zamierzeń, ponieważ prawo obowiązujące w Polsce nie pozwalało na takie darowizny. Był to okres najcięższy w ich życiu.

Majątek, który posiadali to teren znajdujący się w najstarszej części Stoczka, gdzie kiedyś wieś stanowiła zwartą zabudowę. Obok była szkoła podstawowa czteroklasowa (obecnie nie istnieje). Stoczek się rozbudował stał się kolonią. Wybudowano w innym miejscu większą szkołę podstawową. Obok majątku Machoniów stał krzyż przy drodze z Czemiernik do Parczewa. Według przekazów rodzinnych pod krzyżem znajdowała się zbiorowa mogiła. W czasie „choroby morowej” inaczej mówiąc epidemii chowano tam licznych zmarłych. Maria i Jan bardzo dbali o ten krzyż, konserwowali go i stroili. Bardzo aktywnie uczestniczyli również w życiu kościoła w Czemiernikach i w różnych uroczystościach kościelnych. Żyli w wielkiej przyjaźni z księżmi i często się odwiedzali.

W 1972 r. do parafii w Czemiernikach miał być przywieziony obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Szykowano piękne powitanie z kwiatami i banderą. Cała parafia miała brać czynny udział w uroczystościach. Jan referując swoje wyobrażenia z przejęciem opowiadał jak to będzie wyglądało uroczyście. W momencie wielkich emocji został na oczach rodziny sparaliżowany. Natychmiastowa pomoc lekarzy z Radzynia, Lubartowa i Lublina była bezskuteczna. Paraliż spowodował całkowite unieruchomienie ciała i odebranie mowy. Bezradna Maria oddała Jana do domu dla nieuleczalnie chorych w Łańcuchowie, którym opiekowały się siostry zakonne. Po zapoznaniu się z warunkami tam panującymi postanowiła jednak zabrać brata do domu. Od tej pory przyjęła ciężki krzyż, stała się opiekunką obłożnie chorego na długie lata. Mimo podeszłego wieku, wątła, słabego zdrowia poświęciła swoje dalsze życie. Musiała zapewnić byt sobie i bratu, który w niczym nie mógł jej pomóc.

Miała oprócz tego inne kłopoty. Chciano jej odebrać majątek i zmuszano, żeby sama się do tego przyczyniła. Wierna wcześniejszym postanowieniom trwała w ciągłej walce z urzędnikami i różnymi nieżyczliwymi jej ludźmi. Aby zapłacić podatki (bo to był warunek utrzymania majątku) i mieć z czego żyć z bratem, musiała uprawiać rolę, pracować w pasiece i hodować owce. Czasami ktoś przychodził jej z pomocą, ale nie zawsze bezinteresownie. Był to wysiłek ponad możliwości normalnego człowieka.

Choć wiele przykrości spotkało ją w tym czasie nie poddawała się. Robiła starania o powiększenie placówki przez sprzedaż, kupno lub zamianę terenów sąsiadujących, żeby posesja stanowiła obszar dobry do zagospodarowania. Miała różne pomysły i snuła różne plany na różne okoliczności. Przy budynku gospodarczym dobudowała mieszkanie składające się z pokoju, kuchni i łazienki. Miała w nim zamieszkać z bratem po przekazaniu posiadłości. Sadziła drzewa, zbierała okazałe kamienie mając piękną wizję, jaką będzie uwieńczenie jej dzieła.

W tym ciężkim życiu ufała w Miłosierdzie Boże w pomoc i opiekę Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Modlitwa codzienna przed obrazem Chrystusa Cierpiącego z różańcem w ręku, wspólnie z bratem dodawała jej sił i nadziei.

Po siedemnastu latach cierpień 13 maja 1988 r. zmarł Jan. Maria schorowana, wyczerpana fizycznie znalazła się w szpitalu w Radzyniu. Przed śmiercią, gdy czuła, że zbliża się koniec jej życia prosiła chore leżące z nią w pokoju o modlitwę. Powiedziała również, że proces z przekazywaniem ich majątku już się rozpoczął, jest szczęśliwa, bo wola ich życia zostanie spełniona i że może spokojnie umierać. Zmarła w szpitalu 17 listopada 1988 r. Oboje z bratem zostali pochowani na cmentarzu w Czemiernikach w grobie rodzinnym.

Po ich śmierci została sfinalizowana sprawa z przekazaniem ich dóbr. Proces odbył się 5 października 1989 r. w Radzyniu Podlaskim w obecności OO. Franciszkanów i spadkobierców z całej rodziny. Została wypełniona wola darczyńców.